Droga Moniko!
A gdzie byłaś przyjaciółko rodziny, gdy Janek zapijał się denaturatem i spał na ławkach dworca PKP?
Był taki czas około 10 lat temu, gdy Bóg poprowadził mnie na dworzec do bezdomnych. Dla mnie wyglądali oni na bezdomnych, gdyż regularnie spali na dworcu. Bród, smród sikających pod siebie denaturowców, nie przebierających się i nie myjących miesiącami. Wszędzie resztki jedzenia, puste plastikowe butelki po napojach w których dobierano, rozrabiano denaturat. Smród papierosowy pomimo zakazu palenia na dworcu.
Dopiero po kilku miesiącach, gdy zyskałem zaufanie i szacunek, zaczęli dzielić się ze mną swoimi życiorysami. Okazało się, że bezdomnych pośród nich nie było prawie wcale. Większość z nich miała mieszkania, miała rodziny, ale chęć pijaństwa, trwanie w pijaństwie wygoniła ich na ulicę. Niektórzy sami wyszli na ulicę, gdyż jak twierdzili; nie chcieli być obciążeniem dla rodziny. Niektórzy "unieśli się honorem", gdy żona pijaka chcąc odmienić swój los sprowadziła sobie trzeźwiejszego faceta do domu. Mietek twierdził, że nie chce siedzieć z kobitą, która zadała się ze Świadkami. A jego syn Sylwek przesiadywał i popijał z ojcem dla towarzystwa. Od czasu do czasu wpadał na dworzec "komandos" w wyglancowanych butach. Lubił napić się na koszt towarzystwa. Kiedyś wziąłem go pijanego do domu, aby spróbować pomóc mu wyprostować jego ścieżki. Idąc pijany, kilkakrotnie po drodze pytał mnie, czy zdaję sobie sprawę, kogo biorę do domu. Po około godzinie postanowił opuścić moje mieszkanie. Następnego dnia dowiedziałem się, że szedł do mnie tak pijany, że po wyjściu ode mnie pomyliły mu się kierunki i zamiast na dworzec, doszedł Rejmonta prawie do Zapusty.
Miał zwyczaj chodzić z nożem i towarzystwo na dworcu bało się go.
Kiedyś uderzył Tadka z Gdyni chorego na DNA tak, że tamten skulił się i upadł na ziemię. Musiałem odwieźć komandosa, żeby ewentualnie nie pastwił się dalej nad biednym alkoholikiem z DNA.
Z tego co wiem, to komandos wylądował na wiele lat w więzieniu.
Pewnego Janka z Płocka wziąłem do siebie do domu. Był już w takim stanie, że prawie nie pijąc, ale stale pod wpływem i nie jedząc mieszało mu się w głowie i "świrował" w poczekalni. Po kilku dniach trzeźwienia wsadziłem go do samochodu i odwoziłem do Płocka. Po drodze (ślizgawka) rozwaliłem samochód. W końcu jednak jadąc sam PKeSem dotarł do domu rodzinnego w Płocku.
Na początku nosiłem im w termosach gorącą herbatę i kanapki. po pewnym czasie zorientowałem się, że potrafią sobie zorganizować jedzenie, tak że nosiłem im dwa razy dziennie tylko herbatę.
Ciekawą sytuację miała też Janeczka pracująca jako sprzątaczka na dworcu i obsługująca WC. Z jednej strony towarzystwo zaśmiecało i zasmradzało dworzec sprawiając przez to dla niej dodatkowych, nieprzyjemnych obowiązków, a mimo to, gdy chodzili do niej, to pozwalała się im bezpłatnie umyć, czy nawet gotowała im wodę, robiła herbatę.
Bywało, że atakowali pasażerów żebrząc pieniądze, czy okradając ich. Przegrane mieli pojawiający się nowi bezdomni z innych miast. Bici, okradani...
Co ciekawe, kilka razy dziennie pojawiała się na dworcu policja i straż miejska, próbowali usuwać "towarzystwo". Ale trwałych skutków to nie przynosiło. Szybko wracali i pili nadal.
W końcu moje działania przyniosły skutki. Część wytrzeźwiała u mnie, część wyjechała, a reszta, gdy straciła kompanów także opuściła dworzec. I nastał na dworcu spokój i czysto.
To tylko kilka przykładów atmosfery dworcowej, w jakiej urzędował Janek. A przecież jego rodzina mieszkała niedaleko dworca na Łokietka.
Kiedyś byłem nawet u jego mamy i brata. Z jednej strony chcieliby, aby przestał pić i się zmienił, ale z drugiej strony mieli go dosyć. Gdy dowiedzieli się, że się próbuję zajmować Jankiem, to się ucieszyli. Gdy się jednak dowiedzieli, że jestem biblijnym Chrystusowcem, to jego brat gdyby mógł, to by mnie wyrzucił z domu. Gwałtownie zaczął mnie wypraszać. Taki był różańcowy.
Kiedyś nawet miałem Janka w samochodzie, aby odwieźć go do Warty. Wyszedł niby do domu po zapas papierosów, ale do samochodu już nie wrócił. Widać, że nie chciał przestać pić.
Koniec Janka był straszny. Któregoś dnia zobaczyłem go siedzącego
z kumplami na dworcowej ławce w przejściu na perony. To że nie był do końca przytomny, to była to taka dworcowa u wielu norma. Ale zobaczyłem, że miał ręce, dłonie, bardzo spuchnięte. Tak jakby ktoś nadmuchał gumowe rękawiczki. Zadzwoniłem z dworcowego automatu na pogotowie, opisałem sytuację, przedstawiłem się kim jestem i karetka przyjechała. Janek prowadzony przez sanitariusza dowlókł się jeszcze do karetki na własnych nogach.
Po kilku dniach, gdy odwiedziłem go w szpitalu był już nieprzytomny. Lekarz powiedział, że wdało się zakażenie - sepsa?, i że dzień po przywiezieniu do szpitala stracił przytomność.
Wiele słyszał ode mnie o Panu Jezusie Chrystusie, miał w końcu dom rodzinny gotowy go przyjąć. Przyjaciół takich prawdziwych już nie miał. Co najwyżej towarzystwo od denaturatu.
Szansę miał, ale skończył jak skończył.
Można się zastanawiać; jaki jest sens stawiania drogich nagrobków nad zwłokami? Myślący i mądry człowiek mając pieniądze do dyspozycji wyda te pieniądze na potrzeby.
A jak można określić życiorys Janka?
Miał potencjał, miał talenty i zdrowie od Boga, które przekuł na sukcesy sportowe. Ale życie swoje i swojej rodziny zmarnował.
Mógł być pozytywnym, budującym przykładem dla młodzieży i dorosłych. A pozostał przestrogą; jak nie zmarnować życia, czego nie robić, aby nie skończyć marnie.
Droga przyjaciółko rodziny...
0Jestem przeciw!
Jestem za!
Zgłoś do moderacji