Gościem Muzeum Okręgowego w Sieradzu był Robert Kielek, historyk amator, poszukiwacz pamiątek z wojny obronnej 1939 r. Opowiedział o depozycie pewnego pilota, którego samolot 7 września 39 r. spadł w okolicach Wrzącej w gminie Błaszki.
Porucznik Paweł Łuczyński był pilotem 132. Eskadry Myśliwskiej Armii Poznań, i to pilotem nie byle jakim, bo już 4 września w bitwie powietrznej zestrzelił niemieckiego "Dorniera". Dwa dni później na jego koncie znalazł się drugi identyczny samolot wroga.
7 września w okolicach Sochaczewa Paweł Łuczyński bierze udział w starciu powietrznym z grupą niemieckich bombowców lecących w kierunku Warszawy.
- W wyniku skutecznego ostrzału jeden z nich zapalił się i zaczął dymić. Niemiecki pilot zawrócił maszynę i zaczął uciekać w kierunku zachodnim. Por. Łuczyński wraz z innym polskim myśliwcem ruszyli za nim w pościg, jednak w okolicach Gruszczyc i Wrzącej jego samolot spadł na ziemię. Dlaczego, nie wiadomo. Wśród okolicznych mieszkańców krążyły dwie wersje okoliczności tego wypadku: jedna mówi, że maszyna por. Łuczyńskiego zahaczyła podwoziem lub skrzydłem o wysokie drzewo, według drugiej, tylny strzelec uciekającego "Dorniera" odstrzelił mu łopatę śmigła. Jest też prawdopodobne, że w samolocie polskiego pilota zawiódł system synchronizacji karabinu maszynowego ze śmigłem. Synchronizacja ta polegała na tym, iż pociski wylatywały między łopatami, zapobiegając przestrzeleniu śmigieł przez broń pokładową. Świadkowie mówili także o tym, że w powietrzu od samolotu odpadł silnik i spadł kilkaset metrów od wraku - opowiada Robert Kielek.
Samolot na szczęście nie zapalił się. Pilot przeżył, choć miał złamaną nogę i ogólne obrażenia. Z wraku wyciągnęli go dwaj mieszkańcy Wrzącej - Pawlik i Kaźmierczak - którzy z daleka obserwowali kraksę i czym prędzej na rowerach przyjechali na miejsce upadku myśliwca. Ponieważ nie bardzo umieli pilotowi pomóc, ostrożnie przetransportowali go do mieszkającego w okolicy Franciszka Popłonikowskiego, którego córka Weronika miała przysposobienie sanitarne. Sam Popłonikowski też uchodził za biegłego w udzielaniu pierwszej pomocy, bo w czasie I wojny światowej był sanitariuszem. Pawlik i Kaźmierczak uznali, że jeśli Popłonikowscy nie pomogą zestrzelonemu pilotowi, tam na miejscu nie zrobi tego nikt.
Do dziś nie wiadomo, jak długo Paweł Łuczyński przebywał u rodziny Popłonikowskich.
- Zaszła dziwna sytuacja. Otóż pilot, nie chcąc narażać swoich gospodarzy, kazał im zgłosić fakt wypadku Niemcom. Prosił też o ukrycie kilku rzeczy z osobistego wyposażenia: pistoletu z amunicją, mapnika i pasa oficerskiego. Niemiecka sanitarka zabrała go do szpitala we Wrocławiu - mówił Robert Kielek.
Por. Łuczyński trafił do niewoli, gdzie doczekał końca wojny. Po latach, w 1992 r., przyjechał do Wrzącej i spotkał się z rodziną Popłonikowskich.
Historię polskiego samolotu, który na początku września 1939 r. spadł w okolicach Wrzącej, przekazywały sobie kolejne pokolenia mieszkańców gminy Błaszki. Franciszek Popłonikowski nikomu jednak nie zdradził, co zrobił z depozytem pilota. Wiadomo było tylko, że zakopał go na swoim polu.
Po 77 latach od kampanii wrześniowej grupa zapaleńców postanowiła odszukać przedmioty należące do Pawła Łuczyńskiego. Na podstawie wspomnień, wciąż żywych wśród mieszkańców Wrzącej i Gruszczyc, określili miejsce, w którym drewniana skrzynka z depozytem może się znajdować. Poszukiwania podjęto w sobotę 12 marca br., jednak pierwsze próby spełzły na niczym. Poszukiwacze wrócili na miejsce kilka dni później, w środę. Na ekranie georadaru pokazał się prostopadłościenny przedmiot, w którego wnętrzu widać było przedmiot przypominający pistolet. Po odkopaniu wszystko było jasne: jest to wyposażenie oficera Wojska Polskiego, por. pilota Pawła Łuczyńskiego.
- Po wyjęciu skrzynki z ziemi nie otwieraliśmy jej od razu. Postanowiliśmy, że zrobimy to komisyjnie w sieradzkim muzeum - wspomina Robert Kielek. Skrzynka została otwarta jeszcze tego samego dnia.
Znalezione przedmioty pozostały w Muzeum Okręgowym. Po oczyszczeniu i konserwacji zostaną pokazane na wystawie.